Teatr Codzienności

Szkoda tych historii napisanych niewprawnym piórem.

Zawiódł scenarzysta. Jego niezwykle wstrząsająca fabuła okazała się być nudnym serialem. Zawiedli aktorzy. Wchodzili w złych momentach i zapominali swoich kwestii. Dialogi miały być dowcipne, pełne polotu, postacie miały być żywe. A do znudzenia przysłuchiwaliśmy się trupim rozmowom i monologom wykrzyczanym do pustej sali, względnie – lustra. Nawet scenograf zaspał. Z rozmachem stworzył monumentalną dekorację, która okazała się być groteskowa, gdy padły pierwsze małe słowa. Sielskość i spokój wiejskich krajobrazów zepsuły sceny tanich romansów i drżących niepewnych serc. Z muzyką bywało różnie. Ale całokształt nie zachwyca. Raczej nuży monotonia jednej melodii, która narzuca się we wszystkich wariacjach. Preludia były genialne, brakowało tylko chęci, talentu aby dobrze poprowadzić temat i stworzyć zdumiewające zakończenie. Oświetleniowiec szalał ze światłem. Wybierał nie tych aktorów albo oślepiał główne postacie. W momentach grozy – za ciemno, kiedy atmosfera stawała się bardziej prywatna używał wszystkich świateł z rampy. Jeden wielki chaos. Szaleństwo formy, niepewność treści. Reżyser nie przychodził na próby. Był raz, może dwa razy. Nie potrafił zapanować nad aktorami i niezdyscyplinowaną ekipą. Pewnego dnia stanął w drzwiach, pokręcił głową i ciężko wyszedł. Zostawił tych wariatów i poszedł w spokoju wypić kawę i przegryźć ją słodkim spokojem chwili. Obiecał sobie, że przyjdzie na premierę. I był pierwszym, którego dopadł wir ciszy i przekleństwo długiego zapatrzenia. Był bardziej zainteresowany kwitnącym kwiatem i kroplą spadającą do kałuży. Zapomniał. Nie przyszedł.

Sztuka była zbyt awangardowa.

Jury Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego siedziało znużone. Nazwisko reżysera miała zagwarantować mnogość artystycznych uniesień. Zgodnie stwierdzili, że za dużo tutaj eksperymentów z formą, że treść się wylewa i pozostaje interpretacyjna pustka. Nie podobało im się już po pierwszej szklance wody. Kiedy sięgnęli po ciastka, byli pewni że tym razem pierwszej nagrody nie będzie. I nie rozumieli co tak bardzo podobało się publiczności.

Bo widownia bawiła się doskonale. Nie zdawali sobie sprawy, że teatralne miłości, z których każda jest prawdziwa i jedyna, że przyjaźnie, które zawsze są dozgonne, że radość i smutek, że łzy szczęścia i rozpaczy w pewnym stopniu są rzeczywiste. Z uwagi na kiepskie pióro scenarzysty, jego nieumiejętność konstrukcji fabuły, aktorzy przenieśli na scenę swoje historie. Wszystko to działo się na oczach widza i było prawdziwe. Nawet głośne chrapanie suflera w krytycznych momentach nie przeszkadzało nikomu. To był teatr jakiego zawsze chcieli. Fikcja silnie podszyta prawdą, nierealność ocierająca się o betonową ścianę istnienia. Śledzili romanse i ucieczki, dali się porwać emocjom, płakali, śmiali się – czuli, że byli przy tym obecni. Po raz pierwszy ktoś tak prawdziwie pokazał im wycinek ich samych. Pokazał im coś, co zawsze brali za fikcję. Właśnie w taki dziwny, niespotykany sposób, na fundamencie nieprawdy urósł poszarpany gmach całości. Bo publiczność tą nieskładną, co krok wybuchającą sprzecznościami sztukę – ułożyła w spójną opowieść. Koniec to element, który potrafi pogodzić największe paradoksy. Awangardowy teatr otrzymał nagrodę publiczności.  Ta sztuka jest grana wszędzie, to najpopularniejszy spektakl na świecie. Wyróżnienie nie zrobiło najmniejszego wrażenia na reżyserze. Był zbyt zajęty kontemplowaniem światła rozpraszającego się w kropli rosy.

Po spektaklu pewnie krytyk napisał: ” Jest to specyficzna komedia. Groteska odbijająca się od ścian absurdu i ironii”. Najwyraźniej mu się podobało. A Wy? Jak się bawicie?

//Inspirowane muzyką Melody Gardot.

Dodaj komentarz