Dziesiąty

Piękny letni dzień. Słońce pięknie świeciło, dodając trochę blasku całemu światu. Temperatura była całkiem znośna, dał się wytrzymać nie tylko w cieniu. W taki dzień oddycha się pełną piersią, w taki dzień chce się żyć. Ludzie wychodzą na spacery patrzeć jak promienie słońca pięknie odbijają się na łąkach, niektórzy wolą przemykać pomiędzy drzewami, inni wylegują się nad wodą. Tak… Taki piękny dzień… Idealny na tragedię.

Wieczór zapowiadał się interesująco. Wybierał się kolejną imprezę z cyklu „spotykamy się u Jarka, bo on ma wolną chatę”. To już trzeci raz. Kiedy układał swoją fryzurę przed lustrem postanowił, że tym razem nie popuści. Teraz kiedy okoliczności są tak sprzyjające. Zakładał długo wybieraną koszulę w paski i był pewny siebie. Zawiązał swoje nowe czarne buty i jeszcze raz spojrzał na siebie w lustrze. Tak! To ON! Pewny siebie, męski dwudziestokilkulteni mężczyzna!

Pod domem czekała już jego koleżanka. Udało się jej pożyczyć samochód od mamy. Wyszedł pewny siebie, machnął jej ręką. Każdy ruch idealnie obliczony, wyważony. Biła od niego pewność siebie, drapieżna inteligencja i dziwna sztuczność. Wszystko wyglądało na z góry ustawione, wyreżyserowane. W głębi duszy bał się nawet spojrzeć w oczy swojej koleżance. Kiedy jechali do Jarka jak siedział zapatrzony w szybę. Niby obserwował krajobraz, notował każdy szczegół i odpowiadał wypracowanym tonem, który wskazywał na jego męskość. On mógł nie patrzeć w oczy – był poetą. Widział głębiej, lepiej, dokładniej!

Typowa wiejska zabawa, na które wódka leje się jednym nieprzerwanym strumieniem. W dużym pokoju, gdzie pod nieobecność rodziców rozstawiono wielki stół walały się resztki jedzenia i rozlanych napojów. W czasie takiej libacji nikt nie przejmował się tym co znajduje się na podłodze, refleksja przychodziła na drugi dzień. Wokół stołu było dokładanie piętnaście miejsc, parę godzin temu wszystkie zajęte, ale teraz? Teraz na jednym krześle siedział na wpółżywy człowiek, który za wszelką cenę próbował się oprzeć na stole. Po długiej walce upadł triumfalnie na blat i zasnął. Reszta gości rozbiegła się, rozpełzła jak wstrętne macki po domu. Myszkowali wszędzie. W kuchni dwie osoby cieszyły się ze swojego towarzystwa. Tak ślicznie zajęci sobą nie zwracali uwagi na tych, którzy czasem sięgali do lodówki. Osiem osób uprawiało pseudorozmowę składającą się z bełkotań, zdań o zaburzonym szyku i całego bezsensu jaki przychodzi pijakowi na myśli. Jeden Marian siedział na dworze. Uciekł z tego przybytku rozpusty pijany niemniej od całej reszty. Udawał, że rozkoszuje się świeżym powietrzem – przed nikim nie przyznał, że woli nie skrępowany rzygać krzaki.

Ogólnej rozszczebiotanej radości nie zakłócił trzask drzwi dobiegający z samej góry. Weronika schodziła ze schodów oparta o ścianę, za wszelką cenę próbowała utrzymać równowagę. Je bordowy golfy był odrobinę zawinięty i jakby poszarpany. U spodni miała częściowo rozpięty pasek. Zanim weszła do dużego pokoju doprowadziła się do porządku. Poprawiła czarne, kręcone włosy, golf i porządnie zapięła spodnie. Z obojętnym wyrazem twarzy wkroczyła wprost między rozgadanych ludzi. Staczał się po tych samych schodach, ale później. Tak samo opierał się o ścianę, próbując nie spaść. Chwilę siedział na łóżku, zastanawiał się co się stało. Kiedy zszedł popatrzył na rozmawiających ze sobą ludzi i zdecydował się, że pójdzie na dwór. Świeże powietrze dobrze mu zrobi.
Usiadł obok Mariana, który już był półprzytomny. Odpływał powoli, stopniowo. Rozkoszował się świadomością, która powoli zanikała ale nie tym pijackim urwaniem filmu. Cieszył się bardzo ze swojego stanu, gdy jego przymusowy towarzysz zaczął mówić:
– Takie fiasko… Na coś tak tragicznego, przygotowany nie byłem (tu wzniósł ręce do nieba) Dlaczego Boże nie pozwolisz mi zaznać rozkoszy w objęciach ten kruczowłosej Racheli? Czemuż, ach czemuż gdym tylko rozsunął jej czarne włosy i gdym próbował złożyć pocałunek na jej łabędziej szyi tyś sprawił, że ona wymknęła się mojemu urokowi? Włożyłem całą swoją delikatność, aby odkryć jej delikatną skórę. Próbowałem zerwać z tego greckiego posągu bogini jej wierzchnie odzienie… Jaki byłem głupi… I co mi zostało? Tylko się upić i wpaść pod stół… Dlaczego chociaż raz nie dasz mi zakosztować kobiecych ust? Czemu tak…
Chciał mówić dalej, ale przerwała mu położona na jego ramieniu dłoń. To Marian miał już dość wyznań prawiczka, który próbował zgwałcić jakąś dziewczynę. Na dodatek zrobił to dość nieumiejętnie o czym świadczył czerwony policzek. Marian długo szukał odpowiedniego słowa, które odda urok całej sytuacji. Przeszukał cały swój bogaty słownik i w końcu się zdecydował. Popatrzył pijackim wzrokiem w przerażone oczy Poety:
– Pierdolisz…

Usunął się w pijacki sen, opadł bezwładnie na ławkę. On, Poeta został sam. Tak jak zawsze los uderzył go w plecy, gdy on próbował chociaż przez chwilę być szczęśliwym. On, Poeta postanowił mieć w pogardzie wszystkie cielesne przyjemności i zetknąć się z Absolutem, poprzez czystą metafizykę. Smutni są tacy bezproduktywni pseudodekadenci, którzy całą swoją żałość maskują dobrze spreparowaną maską. Jedyne z czym się zetknęli to podłoga, a z Absolutem nie obcowali nigdy.